Zacznijmy optymistycznie: po nadchodzących wyborach możemy spodziewać się najliczniejszej w historii wolnej Polski reprezentacji kobiet w Sejmie. Już w 2019 roku była rekordowa – 132 panie, czyli o 7 więcej niż jeszcze cztery lata wcześniej.
Ale na tym dobre wieści albo może raczej – optymistyczny kąt patrzenia – się kończą. Bo i wspomniana sto trzydziestodwójka to zaledwie 29 proc. mandatów. I to w kraju, w którym większość (niemal 52 proc. stanowią kobiety).
Powody, dla których u władzy jest w Polsce wciąż tak niewiele pań, dzielą się na te, które każdy rozsądny czytelnik byłby w stanie wymienić po krótkim namyśle, jak i na kwestie bardziej złożone, często systemowe. Skąd jednak przekonanie, że to wybory 2023 przyniosą rekord, jeśli chodzi o lepszą reprezentację w Sejmie ponad połowy społeczeństwa?
Kto żył w Polsce w ostatnich latach, nie mógł nie zauważyć niespotykanej dotychczas aktywizacji obywatelskiej kobiet. Może i wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 22 października 2020 roku sprzeniewierzył się prawom człowieka, ale unaocznił setkom tysięcy kobiet, jak bardzo prawdziwe nie tylko były, ale i są słowa Peryklesa – to, że nie interesujesz się polityką, nie znaczy, że polityka nie interesuje się Tobą.
Rozwinięcie jest tu oczywiste: gdy polityka może mieć wpływ na życie twoje i twoich bliskich w dosłownym tego słowa znaczeniu, zaczynasz się nią interesować.
“Polityka mnie nie interesuje”
Gdy 18 lat temu przeprowadzano badania na temat zainteresowania polityką w zależności od płci, aż 89 proc. kobiet (w porównaniu do 64 proc. mężczyzn) deklarowało, że polityka ich nie obchodzi (połączenie wyników dla “w ogóle nie interesuje” i “nie interesuje”).
Mimo że dziś wciąż lekko ponad połowa Polek i Polaków (53 proc.) w badaniach powie, że polityka nie zaprząta im głowy, proporcja w zależności od płci prawdopodobnie byłaby mniejsza. 18 lat to wszak sporo czasu, żeby dojrzeć.
Nie zmienia to faktu, że brak rzeczonego zainteresowania pociągał i pociąga za sobą trudność w określeniu swoich poglądów politycznych, co utrudnia już głosowanie, a co dopiero kandydowanie.
I tu kryje się pierwszy powód, dla którego kobiet w polityce jest mniej. To trochę tak, jak z dziewczynami na politechnikach. Nie istnieje coś takiego jak wrodzona predylekcja mężczyzn do nauk ścisłych i kobiet do nauk humanistycznych (i na odwrót). Istnienie natomiast coś takiego jak socjalizacja do określonej roli społecznej. Ta zaś sprawdza się tak, jeśli chodzi o przekonanie, że ze względu na płeć nadajemy się bardziej do polityki i do fizyki, albo do macierzyństwa i pedagogiki. Wtłaczane raz po raz przekonania stają się zaś prawdą. Z niekorzyścią dla obu płci.
Tymczasem charakter tzw. prowadzenia polityki nie wynika z jej natury per se, ale jest raczej wypadkową naleciałości historycznych i cech zajmujących się nią osób – w miażdżącej przewadze byli i są to mężczyźni.
Żadne ze społeczeństw nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, jak wyglądałaby polityka prowadzona w głównej mierze przez kobiety. Wiadomo natomiast, że spółki, w których radach nadzorczych i zarządach zasiada wysoki odsetek kobiet, mają statystycznie większą rentowność. Być może z państwem byłoby podobnie.
Tyle że rewolucja świadomości charakter ma raczej ewolucyjny, żeby nie powiedzieć: pokoleniowy. Na (średnio) 12-procentowy wzrost przekonania, że tak w rządzie, jak w partiach politycznych i administracji państwowej powinno być więcej kobiet, od 1992 roku czekaliśmy przeszło 10 lat.
Pewna kwota
Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że to na jego fali w 2011 roku wprowadzono w Polsce tzw. mechanizm kwotowy – wymóg, wedle którego żadna lista wyborcza nie może być zarejestrowana bez udziału co najmniej 35 proc. kobiet.
Do dziś to jedyny ustawowy mechanizm przeciwdziałający wykluczeniu kobiet z polityki i to mimo że już w 2014 roku – a więc zaledwie trzy lata po jego wprowadzeniu – Unia Europejska wystawiła Polsce rekomendacje dalszego działania na rzecz równouprawnienia płci w życiu politycznym, uznając regulację za dalece niewystarczalną.
Populistyczni krytycy mechanizmu kwotowego już wówczas mówili, że stoi on w sprzeczności z zapisem o równości obywateli wobec prawa. De facto jest jednak na odwrót – tego typu regulacje to tzw. uprzywilejowanie wyrównawcze – wprowadzane, by niwelować faktyczne nierówności pomiędzy przedstawicielami płci. W przypadku równouprawnienia “de facto” i “de iure” to bowiem najczęściej dość odległe kwestie.
Tyle że mechanizm kwotowy nie przełożył się na zwiększenie reprezentacji kobiet w Sejmie, mimo że zwiększył odsetek kobiet startujących w wyborach. Z prostego powodu – wiele partii obsadziło kobietami odległe miejsca na listach wyborczych.
W każdych wyborach niemal całość mandatów uzyskują osoby zajmujące początkowe miejsca. W ostatnich wyborach z “jedynek” obsadzono jedną trzecią miejsc w Sejmie, zaś osobom kandydującym z pierwszej piątki przypadło aż 80,6 proc. wszystkich mandatów. Tymczasem kobiety kandydujące z “jedynek” stanowiły zaledwie 18,7 proc. – a więc nie obstawiały nawet ⅕ wszystkich pierwszych miejsc na listach. Sukces wyborczy w wielu, jeśli nie większości przypadków, nie zależy od zasług kandydującego, ale od tego, z której lokaty startuje.
Na zaszewkę
Optymalnym i rekomendowanym często – choćby w raporcie przygotowanym w 2020 roku przez biuro ówczesnego Rzecznika Praw Obywatelskich Adama Bodnara – rozwiązaniem byłoby wprowadzenie tzw. list suwakowych, na których kandydaci i kandydatki są ulokowani w miarę możliwości naprzemiennie. W takim układzie partia polityczna nie ma możliwości zepchnięcia kobiet na ostatnie miejsca, zachowując jednocześnie względną kontrolę nad listą.
Jak bardzo miejsce na liście wyborczej wpływa na szanse na elekcję, pokazuje choćby fakt, że w ostatnich wyborach parlamentarnych wybranych zostało zaledwie 6,1 proc. spośród kandydujących kobiet, czyli niemal dwa razy mniej niż spośród kandydujących mężczyzn. Te sześć procent to tu nie tyle wskaźnik sukcesu, ile nikłych szans na bycie wybraną.
100 lat, małe kroczki
Co ciekawe, nie inaczej było dokładnie sto lat wcześniej – w 1919 roku, podczas pierwszych demokratycznych wyborów w Polsce, w których kobiety mogły nie tylko głosować, ale i startować.
Dr hab. Dobrochna Kałwa – historyczka z UW – w książce “Kobieta aktywna w Polsce międzywojennej. Dylematy środowisk kobiecych” wskazuje, że już wówczas partie polityczne umieszczały na listach kobiety, nie by dać im realną władzę, ale by pokazać potencjalnym wyborczyniom, że popierają ich nowo ustanowione prawa.
Tyle że w większości przypadków panie otrzymywały dalekie miejsca na listach, które nie dawały szans na elekcję. Finalnie w pierwszej RP, w 450-osobowym Sejmie, posłanek mieliśmy zaledwie osiem – były to głównie znane działaczki oświatowe i społeczne, przeważnie świetnie wykształcone. Tymczasem większość ówczesnych posłów-mężczyzn nie mogło pochwalić się ani jednym, ani drugim.
Jednego, czego żadne równościowe mechanizmy nie zniwelują to tego, że do polityki kobiet zgłasza się (żeby nie powiedzieć: pcha) po prostu mniej. Aby zrozumieć dlaczego, można przyjrzeć się krajom skandynawskim, w których kobiety nie tylko stanowią od lat niemal połowę deputowanych, ale też często obejmują kluczowe resorty – w Polsce ministra obrony wciąż brzmi jak postać z Cyberpunk 2077. Nie dzieje się tak bez przyczyny.
I cóż, że ze Szwecji
W Szwecji, w której parlamencie zasiada obecnie 47 proc. kobiet, głównym filarem równouprawnienia od lat jest polityka prorodzinna. A może raczej polityka prorodzinna w wydaniu nordyckim, która skupia się na ułatwieniu kobietom bycia jednocześnie pracownicami i matkami.
Program 500+ nakierowany jest w swej istocie na ułatwienie zostania (domyślnie: kobietom) w domu z dzieckiem, w efekcie przyczyniając się do pogłębienia nierówności na rynku pracy. Że nijak nie wpływa na zwiększenie dzietności Polek, które potrzebują najwyraźniej innego typu wsparcia systemowego, pokazują liczne badania.
W krajach skandynawskich kobietom, które zdecydowały się na posiadanie dzieci, ułatwia się przede wszystkim powrót do pracy. Powszechna dostępność tanich lub bezpłatnych żłobków i przedszkoli, dodatkowe miesiące ojcowskie, czy wreszcie normalizacja tego, że urlop po przyjściu na świat dziecka jest urlopem nie tyle macierzyńskim, co rodzicielskim, a co za tym idzie, jest dzielony między obydwoje rodziców.
To dlatego w Szwecji odsetek kobiet czynnych zawodowo jest najwyższy w całej Europie i wynosi 80 proc. Pomijając już, że w krajach, a których tzw. gender pay gap jest niższy, decyzja o tym, który z rodziców powinien pracować zawodowo, nie jest tak oczywista.
Ministra ma dziecko Powrót do pracy nie jest też widziany – jak w Polsce – jako wielki wyczyn, jako że jest po prostu łatwo wykonalny. Birigitta Ohlson, która w latach 2010-2014 była szwedzką ministrą do spraw demokracji i Unii Europejskiej, tekę objęła, będąc w widocznej ciąży. Po porodzie wróciła do obowiązków po miesiącu – urlop rodzicielski wziął jej mąż, natomiast w jej ministerialnym gabinecie stanęło łóżeczko dziecięce.
Tu dochodzi oczywiście kwestia kulturowa – karmiące w Sejmie posłanki nie spotkały się z najcieplejszym przyjęciem opinii publicznej, bo i w Polsce łączenie macierzyństwa i pracy zawodowej jest na tyle trudne, że budzi zastrzeżenia co do pełnienia obydwu tych ról.
Ładna/brzydka/młoda/stara
Już w 2001 roku dr Agnieszka Graff pisała w nominowanej do nagrody Nike książce “Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym”, że jeśli polityczka jest atrakcyjna, w oczach społeczeństwa kłóci się to z powagą funkcji, którą pełni. Natomiast, jeśli brak jej urody, jej działalność polityczna bywa odczytywana jako reakcja na frustrację na tym tle.
Słowem każde działanie będzie interpretowaną jako zbyt lub przeciwnie – niekobiece. I choć trochę się przez ostatnie 20 lat zmieniło, kobieta wchodząca do polityki nadal musi być przygotowana, że pierwszym, za co zostanie oceniona, będzie jej wygląd. I to w stopniu nieporównywalnie dalszym niż w przypadku jej kolegów po fachu.
Podobnie dzieje się z sytuacją rodzinną – brak zaufania części wyborców wzbudzi tak bezdzietność, jak bycie matką gromadki i start w wyborach. Mężczyźni pod tym kątem są oceniani co najwyżej, jeśli startują w wyborach prezydenckich, nie zaś parlamentarnych.
Do podobnych wniosków dochodzi m.in. dr hab. Monika Banaś, pod której redakcją ukazała się książka “Kobiety w polityce” – panie odstrasza także medialna brutalizacja polityki, które uczestniczkami, a tym bardziej ofiarami boją się stać.
Jest jeszcze jeden aspekt, na który zazwyczaj przymyka się oko, jako na “mało konkretny” (a tak naprawdę trudny do zbadania, a przy okazji i obarczony tabu). Mianowicie, jak na przekonania na temat władzy wpływa religia katolicka. Koniec końców lwia część społeczeństwa została wychowana w tzw. wierze – łącznie z cotygodniowym obserwowaniem na ołtarzu księdza w towarzystwie ministrantów.
Kobieta nie ma w świecie katolickim nic do gadania. Co innego w krajach nordyckich, może i zlaicyzowanych, ale z dominantą wyznań reformowanych, w których począwszy od lat 50., kobiety były dopuszczane do kapłaństwa. Z pewnością faktem jest, że kościół katolicki stoi na straży patriarchatu ostrzej niż jakikolwiek rząd po 1989 roku.
N-ta władza
Last, but not least – media. W ostatnich latach mogliśmy obserwować tak spadek zaufania do nich, jak i decentralizację przekazu na rzecz mediów społecznościowych. I choć tytułowanie mediów “czwartą władzą” można dziś uznać za termin nieco na wyrost, w coraz szybciej zmieniającej się rzeczywistości, to wciąż media pozostają najszybszą drogą dotarcia polityków do rzeszy potencjalnych wyborców. W tych zaś kobiety nie mają wystarczającej reprezentacji, gdy dyskutowane są tematy polityczne.
Paradoksalnie w tej akurat kwestii na dobre wyszedł kobietom wyrok Trybunału Konstytucyjnego – fakt, że nawet w liberalnych mediach zdarzały się formaty, w których do dyskusji na temat aborcji zapraszano wyłącznie mężczyzn, odbił się szerokim echem – zakrawałoby to o kabaret, gdyby nie powaga sytuacji.
Niestosowny dobór płci rozmówców był komentowany tak przez portale branżowe, jak przez felietonistów i po prostu – oburzone obywatelki i obywateli – sprawił, że główne kanały informacyjnie zdają się dziś pilnie przestrzegać choćby zasady zapraszania co najmniej jednej kobiety w roli komentatorki/ekspertki/polityczki.
Jednak z analiz programów publicystycznych w tzw. prime time’ie prowadzonych kilka lat temu wynika, że udział kobiet nie przekraczał w nich średnio zaledwie kilku procent. Taki stan rzeczy nie tylko wdrukowuje widzom obraz tego, że polityka to domena mężczyzn, ale i nie daje szans kobietom, by wykazać się kompetencją i fachowością.
Nierówność w Konstytucji zaklęta
Wedle art. 33 obowiązującej Konstytucji “kobieta i mężczyzna w Rzeczypospolitej Polskiej mają równe prawa w życiu rodzinnym, politycznym, społecznym i gospodarczym”.
W tym krótkim ustępie kryje się powód, dla którego na równość w życiu politycznym kobiety w Polsce, póki co liczyć nie mogą.
Bo i z wymienionymi w Konstytucji obszarami jest trochę jak z piramidą Maslowa. Tak jak trudno myśleć o samorealizacji, gdy nie ma się, gdzie mieszkać, tak trudno iść do polityki, startując z niższej pozycji finansowej i społecznej, ale za to z większym bagażem obowiązków domowych niż kolega po fachu. Imponujący udział kobiet w polityce jest w krajach nordyckich wypadkową ich względnej równości we wszystkich innych sferach życia.
Na zastraszająco niską lokatę Polski w ostatnim unijnym badaniu Gender Equality Index (znaleźliśmy się na 21. lokacie), który otworzyła wspomniana już Szwecja, wpływ ma wszak nie tylko dostęp Polek do władzy – choć to właśnie w tym aspekcie nasz kraj wypada najgorzej.
Autorka:
Helena Łygas – Dziennikarka. W skrócie: społeczeństwo, prawa kobiet, lifestyle i wycieczki osobiste. Jest absolwentką komparatystyki literatury i italianistyki, studiowała też dziennikarstwo. Pisała m.in. dla Onetu, Wirtualnej Polski, Newsweeka.pl i Natemat.
Zdjęcie: Unsplash/Gayatri Malhotra
Źródła:
● https://bip.brpo.gov.pl/sites/default/files/Kobiety_w_zyciu_politycznym.pdf
Comments